Bywa, nie bywa, ale się zdarzyło – pandemia coronavirusa. Jakoś to trzeba przeżyć. Na początku było zamieszanie. Ludzie jednak sami się organizują i tak też było w przypadku szkół w Polsce.
Dzieci dostały tematy do przerobienia. Spoko, książka, ćwiczenia, zeszyt. Da radę ogarnąć. Ciężko było, bo wiadomo jest home office – czyli 8 godzin pracy w „zaciszu” domowym, a tu trzeba jeszcze poświecić z 4 godziny na wytłumaczenie dziecku nowego tematu, a jak masz dwójkę to się nagle robi 6 godzin, a… ja mam trójkę. A jeszcze obiad trzeba zrobić.
Po paru dniach ktoś w ministerstwie postanowił się wykazać i stwierdził, że nauczyciele muszą zadawać prace domowe, bo inaczej dostana tylko 60% uposażenia zamiast 80%.
Nauczyciele więc zaczęli naciskać na odrabianie prac domowych. Pal sześć czy dziecko przerobi temat z książki czy nie – NAJWAŻNIEJSZE, ŻEBY PRACĘ DOMOWĄ ODROBIŁO i koniecznie na librusie* odesłało.
Pracę domową najlepiej wydrukować. Oczywiście wszyscy mają drukarki w domu, papier, tusze zamienne. Przy drukowaniu typowe problemy tu papier się zatnie, tam tusz skończy itd. Niby miało zająć 5 minut, a już dwudziesta mija i drukarka nic nie wypluła.
Z odesłaniem pracy też tak prosto nie jest, bo to tylko z konta ucznia na librusie. A ile plików można dołączyć? Mnie się udało tylko jeden, a jak chciałam drugi to mi napisało, czy chce go zamienić. ,W sumie kliknęłam tak, ale koniec końców to nie wiem ile i jakie pliki się wysłały.
Efekt, zamiast uczyć dziecko, to dbam o wysokość uposażenia nauczyciela i rozwiązuję problemy natury informatycznej pt: „Dlaczego to k… nie działa?”
W sumie jeszcze dobrze nie ogarnęłam tematu prac domowych, a tu już wchodzi nauczanie przez internet. Proszę zainstalować aplikację, zalogować się, bleee, blee, bleee – dobra udało się. Dzisiaj była pierwsza lekcja – w sumie ok, tylko muszę dziecku kupić słuchawki z mikrofonem, bo łeb mi pęka od tych trzasków.
*(dla niewtajemniczonych: tzw elektroniczny dziennik, platforma służąca do komunikowania się nauczycieli z uczniami i rodzicami).